sobota, 5 czerwca 2010

10km

Ale wczoraj był czad, słoneczko dawało po całości. A ja miałem dyszkę do przebiegnięcia. Ja i moja drużyna. Pierwszy raz wystąpiliśmy w tak dużym składzie.Wystąpiliśmy w naprawdę silnej ekipie:

Nastroje znakomite, żarciki, śmiech - ogólna radocha. Wiedziałem, że będzie ciężko z uwagi na słonko, ale nie podejrzewałem, że aż tak. Więc start i po kilometrze pierwsze zaskoczenia - 6min. Gdy mijałem oznaczenie 2km, wiedziałem, że będzie to moja droga przez mękę. Stoper wskazywał 10:50, czyli jeszcze pół minuty szybciej. Trzymałem się dzielnie Heńka do 5km. na półmetku zauważyłem, że czas był coś koło 26minut.

Chwilę po tym zdjęciu, było tylko gorzej;). Mój organizm przyzwyczajony do lajtowego biegu w granicach 6-7min/km został zmuszony do krańcowego wysiłku. Nastąpił kryzys. Druga pętla, to już wspomaganie się desideratą: "oprócz zdrowej dyscypliny, bądź łagodny dla siebie ". odpuściłem sobie bieg z Heńkiem i postanowiłem się po prostu dotyrtać do mety własnym tempem. Już do końca nie przyspieszałem, ani nie zwalniałem. Na siódemce chwyciłem już jako taki rytm i było lepiej. Na ostatniej prostej nawet już nie odkręciłem, bo nie było z czego. umysł był zaprogramowany tylko na to, aby skończyć. Na mecie wystąpiło uczucie niezmiernej radości z ukończonego biegu, pomimo tego, że wypadłem poniżej swoich własnych oczekiwań. Najważniejsze było jednak uczestnictwo i ukończenie go. Był tradycyjnie śliczny medal, dodatkowo koszulka i mały plecaczek.


Na osłodę był koncert Urszuli. Zostałem zaskoczony naprawdę fajnym gitarowym brzmieniem. Choć najbardziej podobały mi się kawałki grane z Budką Suflera.
Trzeba jednak przyznać, że furorę robiła niezwykle żywiołowa blond chórzystka;).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz