niedziela, 17 stycznia 2010

niedzielny trening

Dziś rano wstałem, by zamieść EmKę do pracy. Mój plan był prosty - jak zwykle. Miałem przyjechać, przebrać się, jechać do Rodzicielki, wyczyścić piec i pobiec na upragniony trening. Ale stało się inaczej. Przyjechałem o 6.30 z miasta. Na dworze ciemno, zimno, całkowity brak motywacji. Tym bardziej, że miałem koszmarną noc pod względem snu. Postanowiłem się jeszcze odrobinkę położyć. Gdy się obudziłem była 8.15. Czym prędzej w łaszki i do Rodzicielki. Z piecem poszło rach, ciach. Szybki powrót do domu, ciuszki biegowe na siebie i do lasu. Ale było zimno. Jak jasna cholera, do samego lasu - jakieś 600 m pod wiatr. Bym zapomniał wziąłem ze sobą aparat, by sobie wszystko dokumentować. Nie wiem skąd ten pomysł. Ale z bliska to tak wygląda. Aż serce zaczęło się radować na samą myśl o takich terenach.


Ten trening postanowiłem wykorzystać przy okazji do odwiedzenia miejsc, które odwiedzałem z sankami i nie tylko, będąc dzieckiem. Taki czas na wspominki. Więc pierwszym miejscem była górka w lesie. Za dzieciaka był to normalnie Mont Everest. Co najmniej. Ile strachu było podczas zjeżdżania na sankach, bądź folii. Na chwile obecna nie jest wcale taka straszna. I mniejsza, bankowo. A oto i ona, w całej krasie.

Szybko wskrabałem się na to górzysko. Moja pamięć zawiodła mnie na Piaskownicy. To było miejsce, już dla zawodowców. Jakie to wszystko małe. Najpierw na mojej drodze stanęła słynna górka z zakrętami, która była wprawkę przed Górą Śmierci.

A wreszcie Największa i Najtrudniejsza górka z dzieciństwa.

Po tych wspominkach, szybki powrót na trasę. Jak się dziś wspaniale biegło. Naprawdę. Normalnie była radość. Byłem w takim stanie, że postanowiłem biegać tyle, ile dam rady. Ale śnieg po kostki robił swoje. Nóżki z kroku na krok biegły coraz słabiej. Kroki robione przeze mnie miały chyba coś po kilkanaście centymetrów. Ale była radość. W uszach grało, bo postanowiłem biegać z mp3. I po kolei: Siekiera, Sztywny Pal Azji, Sex Pistols, przeplatane różnymi równościami. Po pół godziny przedzierania się przez las, trafiłem do Cielimowa. Na duchu podniósł mnie ten wesolutki znak.


Dał mi do zrozumienia, że nie ma co pękać. Nogi bolały coraz bardziej, ale pomknąłem dalej. Gdy tak sobie truchtałem dobrze już ponad godzinkę, dotarłem do kolejnego miejsca z lat dziecięcych. Moim oczom ukazał się mur strzelnicy "naszej" jednostki z Wrzesińskiej. Za szczeniaka, wkradaliśmy się na ten ogrodzony teren i wykopywaliśmy czubki pocisków karabinowych. To była najlepsza na świecie amunicja do procy. Pamiętam jak dziś, jak WSW drapnęło tam Misiaka, bo nie zdążył zwiać. Ale go wtedy nastraszyli. Nagle zapałałem ogromną chęcią wejścia tam. Znów. Po ilu latach??? Zacząłem szybko liczyć, ale się nie udało. Mogłem mieć coś pomiędzy 10-13 lat, więc z prostego rachunku wynika, że było to ponad 20 lat temu.




Całe dzisiejsze bieganie przyniosło mi ogromną przyjemność. Powróciłem na chwile do czasów dzieciństwa, gdy zmoczony ogrzewałem sobie nogi w piekarniku naszej "angielki" z zieloną żabą. Byłem w takim stanie, że chciałem jeszcze biec i biec. Jednak o ile oddech był wspaniale miarowy, to nóżki już nie niosły. Było mi tego potrzeba. Ponad 1,5 godziny biegania. Na przyszły weekend to powtórzę. A w tygodniu stara trasa po Tajwanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz